pekin2015

Nigdy wcześniej nie pomyślelibyśmy, że zdobędziemy się na tak wielkie szaleństwo aby w półtora miesiąca dojechać kamperem do Pekinu i potem wrócić z powrotem do Polski. Wszystko to za sprawą właściwie jednego impulsu i możliwości jaka się nam nadarzyła, stało się prawdziwe. Od dawna marzyła się nam dłuższa podróż. A ponieważ jak dotąd jesteśmy wierni karawaningowi myśleliśmy o podróży kamperem. Przeglądając Facebooka natrafiliśmy na post chłopaków z Discovery 4×4, Wieśka i Przemka, że jadą latem do Chin i zbierają chętnych na wspólną wyprawę a właściwie pierwsze tego typu przedsięwzięcie motoryzacyjne w Polsce – Rajd Wenecja-Pekin. A więc czemu nie, zróbmy coś niepospolitego!

ekipa zwycięzców

fot. ekipa zwycięzców

Mając wszystkie wizy w rękach w dzień naszego wyjazdu dalej nie wierzyliśmy, że jedziemy aż tak daleko. Początek był prosty, ponieważ drogę do Estonii mniej więcej znaliśmy już z wcześniejszej podróży do Finlandii. A poza tym wiedzieliśmy czego możemy spodziewać się w krajach Europy. Dopiero tak naprawdę na granicy z Rosją zdaliśmy sobie sprawę, że tu nasza przygoda się zaczyna.

Trzymając się ram głównego planu podróży nasz pierwszy postój na rosyjskiej ziemi wypadł w St. Petersburgu. I choć na mapie miasto to wydaje się być dość blisko od granicy z Estonią, w rzeczywistości jazda wcale nie była dość przyjemna. Jadąc tak krótko przez Rosję, już nauczyliśmy się, że wcale tak łatwo tu nie będzie. I to nie tylko przez dość zły stan dróg, nawet tych głównych oraz ciągłe ich remonty i korki z tym związane ale przede wszystkim trzeba było również nauczyć się pokory i rzeczywiście uznać wielkość tego kraju. Odcinki między poszczególnymi dużymi miastami należy liczyć w tysiącach a miedzy mniejszymi w setkach kilometrów. Po drodze mijamy małe, naprawdę biedne wsie a dookoła otaczają nas bezkresne, gęste lasy i pola po horyzont. Śpimy na stacjach, oczywiście za pozwoleniem ochrony i tylko w wyznaczonym miejscu. Staramy się też wybierać te większe stacje choć czasem zdążają się i takie z dwoma dystrybutorami i panią w budce za szkłem weneckim. A gdy chcesz zatankować, zawsze usłyszysz „skolka?” i oczywiście najpierw płacisz, potem tankujesz wyznaczoną ilość paliwa. Za to cena za jaką tankujemy wynagradza nam wszystko, nawet mimo tak dużej ilości kilometrów jaka jest jeszcze przed nami ( ok. 2 zł/l ). Na tych nowszych stacjach nie ma również problemu z zatankowaniem wody do kampera. I tak mijamy nasze kolejne punkty na mapie zatrzymując się na spacer m.in w spokojnym Jarosławiu a przy tym cały czas kierując się w stronę Kazachstanu. Mijamy góry Ural i jesteśmy już w Azji!

Azja wita nas!

fot. Azja wita nas!

Na granicy miedzy państwami trzeba było uzbroić się w cierpliwość, ponieważ służba celna jest dość skrupulatna a poza tym mają niestety problemy z czytaniem polskich paszportów i wklepywaniem naszych imion do systemu, ze względu na różnice w alfabecie. Gdy docieramy do Kazachstanu, krajobraz diametralnie się zmienia. Otacza nas pusta, prawie płaska przestrzeń –stepy. Z początku nawet utwardzonej drogi zabrakło, co trochę nas przeraziło, myśląc o zawieszeniu naszego kampera. Na szczęście po parunastu kilometrach pojawiła się piękna szeroka autostrada prowadząca prosto do Astany. W Kazachstanie wszędzie widać rękę Rosji, która na pewno bardzo mocno odcisnęła tu piętno na mieszkańcach. Bieda miesza się z bogactwem. A my czujemy się tutaj prawie tak jak w Rosji i tylko ludzie wyglądają już trochę inaczej jak i krajobraz za oknem. Większość ekip biorących udział w rajdzie poznajemy dopiero w przepięknym Kanionie Czaryńskim porównywanym do Grand Canyon w Kolorado w USA. Tam wjeżdżamy samochodami na jeden z tarasów widokowych i organizujemy sobie wspólny biwak pod gwiazdami. Wieczór spędzamy na zapoznaniu się oraz wymianie naszych dotychczasowych spostrzeżeń dotyczących podróży jak również rozmawiamy o jej kolejnych etapach.

Kanion Szaryński w Kazachstanie

fot. Kanion Szaryński w Kazachstanie

Granicę z Kirgistanem przekraczamy niedaleko miejscowości Qarqara w dość górskim terenie i widać po zdziwieniu i zainteresowaniu celników, że przejście to jest raczej otwarte dla lokalnych mieszkańców. I znowu totalny brak asfaltu! A jednak wjeżdżając do Kirgistanu zakochujemy się w nim właściwie od pierwszego wejrzenia! Tak piękne widoki rekompensują nam beznadziejny stan dróg na jaki natrafiamy tu w wielu miejscach. W zachwycie przejeżdżamy wzdłuż jeziora Issyk-kul. Mijamy przydrożne małe wioski, gdzie po wodę chodzi się z wiadrami do studni, która znajduje się przy głównej drodze. Wybieramy się również wysoko w góry nad inne jezioro – Song-kul, by w końcu znowu spotkać się ze wszystkimi uczestnikami rajdu w również górskim XV-wiecznym karawanseraju Tash Rabat na wspólnym ognisku na wysokości 3200 metrów n.p.m. Oj było nam wszystkim naprawdę zimno, ale tak rozgwieżdżonego nieba jakie tam mogliśmy podziwiać długo jeszcze nigdzie nie zobaczymy. Coraz bardziej zaczynamy żałować, że nasz kamper nie jest z napędem na cztery koła! I to nie tylko przez to, że takie auto nie ograniczałoby nas tylko do asfaltowej drogi ale przede wszystkim dlatego, że obawiamy się czy tak już wytrzęsione zawieszenie na tych drogach da radę objechać jeszcze Chiny i wrócić przez Rosję do domu! Jak dotąd oprócz lekkiego stukania w prawym kole, Boxer spisuje się jednak bez zarzutu. Tak też dojeżdżamy do granicy chińskiej w Turugardzie na wysokości 3752 metrów n.p.m. Tu nasz najmłodszy podróżnik, czteroletni Czarek, zaczyna zmagać się już z tak dużą wysokością.

Czekamy na wjazd do Chin na przełęczy Turugart na wysokości 3752 m.n.p.m

fot. Czekamy na wjazd do Chin na przełęczy Turugart na wysokości 3752 m.n.p.m

 

Niestety jesteśmy zmuszeni do dłuższego postoju czekając aż Chińczycy otworzą bramę wjazdową i wpuszczą nas na odcinek prawie 50 kilometrów w środku wysokich gór aby dotrzeć do prawdziwego przejścia granicznego. Tam czeka na nas nasz chiński przewodnik, który będzie  opiekował się całą naszą grupą podczas naszego pobytu na terenie Chin. W czasie odprawy oczywiście celnicy przechodzą samych siebie i sprawdzają nam nawet nasze laptopy!

I jesteśmy! Dotarliśmy wreszcie kamperem do Chin i to prawdopodobnie jako pierwsza taka ekipa z Polski! Szczęśliwi jedziemy do pierwszego większego miasta – Kaszgaru, w którym zatrzymujemy się na 3 dni. Tu czeka nas rejestracja samochodów, zdawanie chińskiego prawa jazdy no i oczywiście trochę odpoczynku. Po Chinach mogą poruszać się tylko specjalnie oznakowane i zarejestrowane samochody, które pomyślnie przeszły przegląd techniczny, toteż cieszymy się jeszcze bardziej gdy w końcu po dwóch nerwowych dniach nasze auto dostaje pozwolenie na jazdę po Chinach. Nerwowych, ponieważ mieliśmy problem z ręcznym hamulcem, którego nie chcieli nam przepuścić na badaniach technicznych. Co więcej, w Kaszgarze przeżywamy również trzęsienie Ziemi! W czasie wstrząsu znajdujemy się na dziesiątym piętrze w hotelowym pokoju. Na szczęście siła trzęsienia nie była aż tak duża i tylko my, zagraniczni turyści, uciekamy z hotelu czym prędzej, w czasie gdy Chińczycy zjadają spokojnie swoje śniadanie.

Pierwsze dni w Chinach spędzamy na poznawaniu terenów niedaleko Kaszgaru. Jedną z piękniejszych wycieczek okazuje się być jazda słynną górską Karakorum Highway gdzie dobijamy prawie 4067 m.n.p.m. a ogromne lodowce mamy na wyciągnięcie ręki. To najwyżej położona droga o utwardzonej powierzchni na świecie. Wędrujemy także na największy łuk skalny świata – Łuk Shimptona, do którego mimo podanych koordynatów GPS mieliśmy problem z trafieniem.

Widok z Karakorum Highway

fot. Widok z Karakorum Highway

Po zachodnich Chinach poruszanie się jest właściwie dość utrudnione przez częste kontrole policyjne, na których sprawdzają nasze dokumenty i samochód. Dzieje się tak, ponieważ jest to teren wielu mniejszości narodowych z Ujgurami na czele, którzy pragną odłączyć się od Chin. Państwo musi zatem jakoś te tereny trzymać w ryzach aby nie doprowadzić do częstych zamieszek. Czasem takie odprawy trwają dość długo, zwłaszcza, że mundurowi nie umieją czytać naszych paszportów a poza tym jesteśmy tu całkiem niezłą atrakcją turystyczną. Zagraniczne samochody a już zwłaszcza kampery tutaj praktycznie nie jeżdżą. Przez to gdzie tylko się zatrzymujemy zaraz zjawiają się tłumy gapiów ciekawych naszego samochodu i chcących zobaczyć jego wnętrze. Zarówno same postoje na posterunkach policyjnych jak i chmara ciekawskich oczu Chińczyków często bywa tak bardzo uciążliwa, że już na wstępie mamy po prostu dość dalszej jazdy. Jakby tego było mało na drogach ustawione są kamery i radary, które co chwilę pstrykają przejeżdżającym samochodom zdjęcia. My również zostaliśmy nieraz obfotografowani. Na szczęście jeszcze aż tak dobrej inwigilacji zagranicznych kierowców Chińczycy nie posiadają więc mandatów się nie obawiamy.

Ku naszemu zdziwieniu posterunek policyjny znajduje się nawet na drodze prowadzącej przez środek pustyni Takla Makan, na którym też spędzamy dość dużo czasu. Wolni, jedziemy dalej by wpaść w potężną burzę piaskową ciągnącą się dobre 100 km. Docieramy w końcu do ogromnego miasta Urumczi, gdzie odbieramy naszego kolegę z lotniska, z którym będziemy dalej jechać. Pomimo obaw, że nie znajdziemy się w tym ogromnym molochu, udaje nam się dość sprawnie wykonać tą misję.

Częsty widok w zachodnich Chinach

fot. Częsty widok w zachodnich Chinach

Już jadąc w komplecie zwiedzamy Turfan i jego okolice wraz z drugą co do wielkości depresją na świecie. Mimo, iż Chiny są ogromnym krajem, gdzie znajduje się wiele pustej przestrzeni, okazuje się jednak, że kamperowanie na dziko jest tu bardzo ograniczone. A o kamperowaniu na kempingach można zapomnieć, ponieważ takich rzeczy tu nie ma. Cały zachód jest mocno zależny od pustyni Takla Makan, dlatego wszędzie tam gdzie znajduje się woda i rosną drzewa teren zamieszkany jest przez ludzi, tworzących ubogie osady. Normalnym widokiem jest tu pranie czy mycie garnków w przepływającym przez wieś potoku. Na nocleg parkujemy więc naszego kampera albo przy atrakcji turystycznej albo na większej stacji benzynowej, bo te małe często bywają zamknięte na noc lub ogrodzone drutem kolczastym. Do tego wszystkiego porządku pilnuje jeszcze policja, która bacznie obserwuje swój rewir i nie pozwala nam nocować „na dziko” ze względu na bezpieczeństwo. Raz udaje nam się znaleźć fajne miejsce na odpoczynek między polami z arbuzami i słonecznikami 😉 I choć myśleliśmy że jesteśmy tam zupełnie sami, znalazł się oczywiście i ciekawski Chińczyk, który tak ucieszony naszym przybyciem, nie chciał w ogóle nas opuścić.

Odpoczywamy w słonecznikach i arbuzach

fot. Odpoczywamy w słonecznikach i arbuzach

W miarę przemieszczania się na wschód kraju, tereny stają się bardziej zielone, trochę górzyste i przede wszystkim jeszcze bardziej zurbanizowane. I co nas bardzo cieszy, znaki drogowe zaczynają pojawiać się również w języku angielskim! Jazda chińskimi drogami jest jak bajka. Szerokie pasy, po kilka w jedną stronę, bezkolizyjne skrzyżowania. I tylko opłata za przejazd boli, bo tanio nie jest a bramki ustawione są w niedużych odległościach. Niestety alternatywnych dróg do autostrady jest bardzo mało i nie są w zbyt dobrym stanie. Nie pozostaje więc nic innego jak tylko wymieniać dolary na Yuany by zawsze mieć przy sobie jakaś gotówkę żeby móc płacić. Pomimo posiadania przez nas kart kredytowych Visa i MasterCard, próba wyciągnięcia pieniędzy z bankomatu czasem naprawdę okazywała się operacją bardzo skomplikowaną. Trzeba było się też liczyć z tym, że nie w każdym banku wymiana dolarów na miejscowe pieniądze szła szybko i przyjemnie.

Inaczej jeździ się już w dużych miastach, gdzie każdy pcha się, nie przestrzega prawie w ogóle przepisów drogowych. Niczym szczególnym jest dla nich skręcanie w lewo stojąc na pasie do skrętu w prawo. Tu trzeba mieć oczy dookoła głowy i głośny klakson, nad którym jednak ubolewaliśmy, bo naszego prawie nie było słychać. Mariusz okazał się być wspaniałym kierowcą o mocnych nerwach, który szybko przejął tutejszy styl jazdy i już po krótkim „szkoleniu” rządził na drogach. Bardzo trzeba również uważać na skutery i tuk tuki, które nie lubią się w ogóle zatrzymywać i często jeżdżą pod prąd. Ciekawostką są również ogromne tiry, jakie spotykamy na autostradach i przydrożnych stacjach. Ich tonaż wynosi 50 ton, toteż są często wypchane po same brzegi. Paka jest tak szeroka, że zasłania kierowcy boczne lusterka. Jadąc w nocy za taką ciężarówką ledwo co ją widać, gdyż jest również prawie w ogóle nie oznakowana. Sama też jedzie zawsze na długich światłach a zmiana na krótkie jest wśród chińskich kierowców niestety rzadkością.

I tak też przesuwamy się na wschód zaliczając kolejne atrakcje: przypadkowo świątynię Mati Si w poszukiwaniu Gór Tęczowych, Terakotową Armię w Xi’an, klasztor Shaolin by dotrzeć w końcu na metę do Pekinu!

Widok na zakazane Miasto w Pekinie i smog

fot. Widok na zakazane Miasto w Pekinie i smog

A tam wita nas wielki smog, który nie opuszcza nas nawet nad Pacyfikiem! W stolicy Chin spędzamy kolejne trzy dni i choć to mało jak na tak ogromne miasto, staramy się zobaczyć jak najwięcej. Poruszając się złapaną na ulicy taksówką zwiedzamy Tiantan Gongyuan czy perełkę Pekinu – Zakazane Miasto. Oczywiście skoro przybyliśmy na metę rajdu, nie odbyło się bez uroczystej chińskiej kolacji, wieńczącej naszą wspólna przygodę, a której głównym daniem była słynna kaczka po pekińsku. Zostały wręczone puchary a my cieszyliśmy się z nagrody za zajęcie I miejsca w kategorii Camper. Obowiązkowo jako toast każdy z uczestników dostał również kielich chińskiej wódki, którego wypicie było naprawdę nie lada wyczynem. Trunek ten w Chinach można by porównać do … perfum. Co do innych chińskich specjałów, mimo, iż dania chińskie wcale nie smakowały jak nasz „polski chińczyk”, bo były po prostu inne, to powodowały u nas wszystkich lekkie kłopoty żołądkowe i ogromną chęć zjedzenia czegoś prostego a przede wszystkim nie chińskiego! Nawet KFC nie wyszło nam naprzeciw gdyż w kanapkach często można było znaleźć jakieś owoce morza czy inne również regionalne składniki. Na co warto zwrócić uwagę to, to że w zwykłych sklepach bardzo ciężko było dostać mleko, które w Chinach jest produktem delikatesowym, często sprowadzanym z Niemiec czy Australii. Problemem okazało się również kupienie zwykłego chleba, gdyż Chińczycy jedzą tego typu wypieki tylko na słodko. Największym poszkodowanym był nasz mały Czarek, który przyzwyczajony do swoich prostych smaków, miał bardzo ograniczoną listę rzeczy, które był w stanie zjeść. Wielu zachodnich produktów można szukać jedynie w sklepach typu Walmart.

Nasz czas w Chinach powoli dobiegał końca. Ostatni wypad to wejście na Mur Chiński i potem jedziemy już prosto na granicę z Mongolią, którą przekraczamy tuż za Erenhot, miasteczkiem znanym z ogromnych dinozaurowych wykopalisk. Podobno można kupić tam prawdziwe jajo dinozaura 😉 Tu rozstajemy się też z resztą uczestników rajdu.

W Erenhot jest wiele takich olbrzymów

fot. W Erenhot jest wiele takich olbrzymów

Zaczynamy już liczyć czas do powrotu do Polski i ponownie dzielić trasę na kilometry jakie dziennie musimy pokonać. Znowu wracamy na stepy, tym razem mongolskie jadąc w kierunku Ułan Bator. Droga, po której się poruszamy jest dość dobrej jakości i na ogół prawie pusta. Mongolska policja jednak czuwa dzień i nocą i któregoś poranka postanawia wszcząć za nami pościg. Powód? Nie zatrzymaliśmy się gdy na nas trąbili. Po krótkich wyjaśnieniach na posterunku, prawie na migi, udaje się nam z nimi dogadać i odjeżdżamy. Tym razem niuansem okazało się być polskie prawo jazdy, na którym kategoria B ma narysowany samochód osobowy a my jadąc kamperem na bazie dostawczaka, wyglądamy jak samochodzik narysowany przy kategorii C i każdy interpretuje to jak chce 😉 Jadąc przez Mongolię, która jak długa i szeroka jest okropnie pusta, gdy natrafiamy na wioskę i wchodzimy do przydrożnego sklepu, cieszymy się jak dzieci na widok prawdziwej kiełbasy i ogórków kiszonych. Jednak takich, wydawałoby się zwykłych produktów, brakowało nam w Chinach najbardziej.

Na granicy z Rosją udaje nam się ominąć ogromną kolejkę na przejściu i zostajemy wpuszczeni boczną bramą do szybszej odprawy. I znowu jesteśmy w Rosji. W planie mieliśmy dłuższy odpoczynek nad jeziorem Bajkał na wyspie Olchoń, ale ze względu na psującą się pogodę i ilość kilometrów jaka jeszcze przed nami, rezygnujemy. Od innych uczestników dowiadujemy się także, że bardzo długo czeka się na prom na wyspę. A więc mamy przynajmniej jeden punkt na mapie w Rosji gdzie na pewno będzie warto jeszcze kiedyś wrócić. Jazda trasą transsyberyjską od Irkucka w stronę Moskwy jest strasznie uciążliwa. Znowu kolejne remonty, mnóstwo tirów na drodze i ta monotonia widoków za szybą kampera 😉 Docieramy do Kazania a potem już wjeżdżamy z powrotem do Europy i odwiedzamy na chwilę Moskwę. Stamtąd jedziemy już prosto na Białoruś, która granic z Rosją nie posiada tak jak my w Unii Europejskiej. O znalezieniu się w innym kraju dowiadujemy się tylko ze znaków mówiących o zakupie viniety na białoruskie drogi. Warto o tym pamiętać, gdyż jest to kontrolowane a szkoda przecież płacić mandat. Piękną drogą prowadzącą przez środek niczego, ponieważ omija ona praktycznie wszystkie białoruskie miasta i wsie, dojeżdżamy do przejścia granicznego w Terespolu. Witamy w Polsce!!!

PODSUMOWANIE WYPRAWY

Wyprawa ta okazała się być wspaniałą przygodą, której byliśmy uczestnikami. Przejechaliśmy prawie 26000 kilometrów, co jest wynikiem naprawdę imponującym w zwłaszcza tak krótkim czasie, a dokładnie w ciągu 45 dni. Tempo jazdy czasem było zabójcze, zwłaszcza gdy dzienny odcinek jazdy zakładał między 1000 a 1200 km. Dodając do tego niezbyt dobry stan dróg i ogólne zmęczenie jazdą dnia poprzedniego, zdarzały się ciężkie dni. Naprawdę dumni jesteśmy z naszego małego, czteroletniego Czarka, który taką podróż wytrzymał i to bez narzekania a czasem nawet nie chciał wychodzić z kampera, bo tak mu się spodobał jego „domek na kółkach”. W składzie w jakim jechaliśmy czyli 3 osoby dorosłe i jedno małe dziecko innej możliwości odbycia tej podróży niż kamperem sobie nie wyobrażamy. Właśnie ten typ pojazdu dał nam chyba największe możliwości dostosowania naszych potrzeb w czasie długiej jazdy do samej jazdy. I przede wszystkim dał dużą swobodę naszemu Czarkowi, który trudów podróży nie odczuwał w takim stopniu jak zapewne jadące terenówką dzieci innej z ekip tego rajdu.

Wielbłądy na drodze to częsty widok podróżując po zachodnich Chinach czy Mongolii

Kamper, jako samochód całą drogę spisywał się świetnie. Co prawda przednie zawieszenie po pokonaniu tylu tysięcy kilometrów w różnych warunkach, po powrocie nadawało się do naprawy, w czasie jazdy nie wymagało z naszej strony jakichkolwiek interwencji. Nie zaliczyliśmy nawet przysłowiowego kapcia ale za to w czasie powrotu przez Rosję dostaliśmy kamieniem w przednią szybę, która dość mocno pękła. Podróżując w różnych warunkach i na różnych wysokościach Peugeot Boxer radził sobie całkiem dobrze, silnik nie dławił się i nie zostawialiśmy za sobą czarnej chmury 😉 Samo spalanie również nas bardzo ucieszyło. Nie zaobserwowaliśmy też większych różnic ani zmian w pracy czy mocy silnika, tankując paliwo na wschodzie, czasem tak tanie, że aż wydawałoby się podejrzane.

A przede wszystkim jesteśmy dumni, że prawie całą trasę pokonaliśmy sami!

 

, , , , , , , , , , , , , , ,

Podobne wpisy

2 Komentarze. Zostaw komentarz

  • Świetna inicjatywa i szalona wyprawa! Nasza Kaja dałaby się pokroić za taką przygodę w camperze ;). Póki co mamy za sobą rajd Budapeszt – Bamako, który jest naprawdę ogromną imprezą, ale przyznam, że pomysł tego typu na mniejszą skalę nie jest zły. Świetne zdjęcia!

    Odpowiedz
    • Dziękujemy! U nas temat rajdu Budapeszt-Bamako również był na tapecie! Może jeszcze się kiedyś zdecydujemy lub własnymi siłami spróbujemy ogarnąć tamte strony 😉 Miło się czyta o takich inicjatywach! Czy taki rajd według Was możliwy jest z dzieckiem, bo z tego co wyczytałam byliście sami? Również super zdjęcia na blogu.! Pozdrawiamy!

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wypełnij to pole
Wypełnij to pole
Proszę wprowadzić prawidłowy adres e-mail.

Menu